Drukuj
Kategoria: Varia
Odsłony: 7960

Zawsze łaziłem po górach, a zimą jeździłem na nartach. Próbowałem łączyć te dwie pasje, ale nie do końca wychodziło - noszenie nart na plecach było niezbyt wygodne. Do tego zwykle miałem wyczynowe buty, które twardością przypominały beton i często na mrozie nie dało się ich włożyć. Pomimo przeciwności, zdobywałem kolejne cele: Turbacz, Luboń, Grzesia i wiele innych. Krótki romans z biegówkami w liceum zakończył się tragicznie dla sprzętu. Potem zaczęła się przygoda z ratownictwem w górach. W czasie części akcji czy szkoleń było super - jechaliśmy za skuterem śnieżnym, niestety, kiedy indziej nie było już tak różowo. Albo nart nie braliśmy, albo je nosiliśmy, albo chodziliśmy w butach narciarskich, w ostateczności dało się pojechać z kija lub łyżwą.

Pomimo tego, że były Silvretty, pojawiły się Markery Tour, jednak nie były aż tak popularne wśród ratowników. Moje pierwsze zetknięcie na poważnie z „turami” wyglądało jak z kiepskiego skeczu - w końcu lat 80-tych wezwał mnie i mojego kolegę nasz ówczesny grupowy szef szkolenia i stwierdził, że ponieważ na nartach jeździmy, wspinamy się nieco i raczej od wysiłku nie umrzemy, to pojedziemy na zawody w ski-alpinizmie. Tak, co by było łatwiej, od razu na Słowację. Sprzęt, który dostałem na zawody był iście profesjonalny: prawie dwumetrowe narty Polsport  Alu, wiązania Silvretty 300 bez podpórki i bezpiecznika, buty o numer za małe i foki, które co prawda trzymały narty na podejściu, ale za to nie miały poślizgu. Kolega trafił lepiej - buty miał dopasowane i narty nieco krótsze. Z całych zawodów pamiętam tylko Słowaków wyposażonych już wtedy w profesjonalny sprzęt i błyskawicznie znikających na horyzoncie, wieczorne opowieści Piotrka Konopki o ski-tourowej „olimpiadzie” - Pierra Menta, mijającego mnie jak ekspres żółwia nie najmłodszego już Józka Krzeptowskiego, mgłę na grzbiecie Chopoka i długie błądzenie zanim trafiłem z powrotem do cywilizacji... Najbardziej utkwiły mi jednak te za małe buty... Pomimo takiego falstartu toury stały się moją miłością, która w końcu wyparła nawet zwykłe narty.

Sprzęt

Co potrzeba, by móc zacząć? Sztandarowym elementem zestawu ski-tourowego są wiązania - to ich działanie umożliwia tak uniwersalny charakter sprzętu. Zresztą nawet we wstępie powyżej pojawiają się ich nazwy: Silvretta, Marker Tour. Gdzie kryje się tajemnica tej uniwersalności? Wiązania te mogą działać w dwóch trybach: jednym, w którym mocują buta ściśle do narty, tak jak normalne wiązania zjazdowe, i drugim, gdy umożliwiają ruch pięty - podeszwa odchyla się od narty na zawiasie umieszczonym z przodu buta, podobnie jak w nartach biegowych. Takie rozwiązanie umożliwia chodzenie - suwanie nart po śniegu, a także normalną jazdę. Drugim elementem koniecznym do chodzenia są foki. Foki to pasy materiału pokrytego sierścią, kiedyś naturalną, dziś robioną z moheru lub nylonu, które mocujemy na ślizgu narty.  Sierść jest tak ustawiona, że w jedną stronę się ślizga (z włosem) - możemy przesuwać nartę w przód, a w drugą hamuje (pod włos) - narty stają. W ten sposób możemy podchodzić pod górę. W podchodzeniu na stromym pomagają specjalne podpórki, w które wyposażone są wiązania - po ich podniesieniu noga nie opada nam na nartę, tylko zatrzymuje się nieco wyżej - stopa jest bardziej poziomo. Oczywiście to nie wszystko, potrzebne są jeszcze buty, narty i kije. Od biedy można je zaadoptować z narciarstwa zjazdowego, ale z reguły powoduje to dyskomfort i cierpienia.

Moim zdaniem najważniejsze z całego sprzętu są właśnie buty. Owszem, bez wiązań i fok nie pochodzimy w ogóle, ale mając je nawet najlepsze, możemy nabawić się trwałego wstrętu do nart, gdy trafimy na katujące naszą stopę buty. Buty do ski-touringu mają, tak jak wiązania, możliwość pracy w dwóch trybach - chodzenia i jazdy, są wyposażone w podeszwę typu vibram, zwykle są bardziej miękkie i wygodniejsze od zjazdowych. Oczywiście narty też są nieco inne od typowych, które spotkać możemy na stokach - są lżejsze i skonstruowane tak, by pomagały nam w nieprzygotowanym terenie. Z typowego sprzętu pozostały nam kije - często składane i o dużych talerzykach.

Przy wędrówkach w terenie bardziej wymagającym do tego podstawowego sprzętu dochodzi ekwipunek typowo górski: lawinowy, raki, czekan, wspinaczkowy. Oczywiście gama sprzętu jest bardzo szeroka, wiązania są produkowane od bardzo lekkich po pancerne i ciężkie, narty czy buty podobnie - wybór zależy od tego, co chcemy za pomocą tego sprzętu robić.

Co można robić?

Okazuje się, że termin ski-touring jest bardzo pojemny i obejmuje wiele rodzajów aktywności, dochodzi do tego jeszcze pewien zamęt terminologiczny. Spotykamy nazwy ski-alpinizm, ski-touring, narciarstwo wysokogórskie. Właściwie poza poruszaniem się po bardzo niewysokich pagórkach nazwy te obejmują bardo podobną aktywność i chyba nie ma sensu rozdrabniać się nazewniczo.

Co więc możemy robić?

Pierwszą grupę użytkowników stanowią osoby, dla których narty to głównie zimowy środek transportu. Sprzętu ski-tourowego potrzebują, by sprawniej poruszać się w górskim terenie, dojść szybciej, wyżej. Pokonują oni rozległe tereny naszych czy ukraińskich Karpat, często wędrując z namiotami. Są też i tacy, którzy wychodzą jak najwyżej, zdobywają wysokie szczyty Alp czy nawet Himalajów. Druga grupa to ci, dla których przebywanie w górach jest celem, ale równie ważny jest zjazd, jego piękno, przyjemność szusowania. Wędrują właściwie wszędzie, ale trasy są tak zaplanowane, by właśnie dostarczyć jak najwięcej przyjemności w zjeździe. Moim zdaniem to właśnie jest klasyczny ski-touring - a typowymi są trawersy masywów górskich takie jak Haute Route w Alpach. Trzecią grupę stanowią ci, dla których zjazd jest najważniejszą sprawą, a możliwość chodzenia to tylko ułatwienie w dostaniu się na jego początek. Ta grupa zresztą szybko ostatnio rośnie, zasilana głównie przez młodych ludzi znudzonych monotonią przywyciągowego szusowania. Jak łatwo się domyślić, każda z tych grup potrzebuje innego sprzętu. Pierwsza lekkiego, wytrzymałego i ułatwiającego chodzenie, druga uniwersalnego, a trzecia pancernego i świetnie sprawdzającego się w zjeździe.

Zawody

Jak w każdej dziedzinie, potrzebujemy rywalizacji i pewnie dlatego od lat rozgrywane są zawody w ski-alpinizmie. Kiedyś odbywały się na wyznaczonej trasie, którą należało przejść w wyznaczonym limicie czasu, a na niej były wyznaczone odcinki podbiegu i zjazdu, na których kolejność była odpowiednio punktowana. Startowały zespoły dwuosobowe, a zwycięzcami byli ci, którzy otrzymali największą liczbę punktów. Dziś ta formuła spotykana jest sporadycznie - zawody polegają na jak najszybszym pokonaniu wyznaczonej trasy. Zwycięża ten zawodnik, lub - rzadziej - ten zespół, który najszybciej pojawi się na mecie. Organizowane są mistrzostwa Polski, Europy i Świata, podobnie jak cykl zawodów pucharowych. W części krajów, podobnie w Polsce, można również popróbować swych sił w zawodach dla niezrzeszonych - amatorów. Oczywiście pod kątem zawodów produkowany jest też specjalny sprzęt, w tej dyscyplinie fetyszem jest waga, wszystko musi być jak najlżejsze.

A nie można inaczej?

Czy można inaczej poruszać się zimą w górach? Oczywiście tak i niestety, pomimo, że jestem fanatykiem nart tourowych muszę przyznać, że niekiedy znacznie sprawniej. W niższych, łagodniejszych górach świetnie sprawdzają się takie przerośnięte śladówki (zwane teraz „backcountry”), lekkie narty telemarkowe. Miłośnicy snowboardu mają swoją wersję tourową - splitboard (deska rozkłada się na dwie nartki, z quasi-tourowymi wiązaniami i możliwością założenia fok), a zadeklarowani przeciwnicy rozwiązań ślizgających się po śniegu - rakiety śnieżne. Myślę jednak, że do rozważań na ich temat są osoby znacznie bardziej kompetentne ode mnie, a poza tym to przecież zupełnie inna bajka...

 

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Trek-and-More w lutym 2008.