Artykuł ukazał się w numerze 1/2009 magazynu "Poza Trasą"

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…. Chyba z tym wstępem się trochę zagalopowałem, ale naprawdę było to już kilka lat temu, jak kupiłem w kiosku jedną z polskich gazet o nartach. O ile dobrze pamiętam, był to „SKI magazyn”, a jedną z atrakcji tego magazynu była płyta VCD z filmem „Free Rajdy”. Z całego filmu najbardziej wrył mi się zjazd z Mnicha (tego alpejskiego) w wykonaniu Maćka Cukra i Marcina Kacperka. Fajna linia, trudny stok i widoki na Jungfrau, Finsteraarhorn, Konkordię. Te sceny tak wryły mi się w pamięć, że postanowiłem odwiedzić ten rejon, zwłaszcza, że moje turowe spotkania ze Szwajcarią ograniczały się do nieudanego wyjazdu w dolinę Saas w połowie lat 90-tych i delikatnych kluczeń wokół granicy austriacko-szwajcarskiej w Silvretcie. Różne okoliczności sprawiły jednak, że w Alpy Berneńskie dotarłem dopiero po kilku latach, do tego jako szef obozu, organizowanego corocznie dla naszych ratowników. Zaplanowałem wędrówkę tak by można było spróbować zmierzyć się z wybitnymi szczytami okolicy, chociaż niestety tylko niektóre z nich były celami narciarskimi.

 

W kwietniu dotarliśmy kilkoma samochodami (ekipa się w międzyczasie powiększyła o piątkę zaprzyjaźnionych speleologów) do Lauterbrunnen, by po pozostawieniu samochodów na parkingu, złapać pociąg na Jungfraujoch. Pociąg, a właściwie kolejka zębata, wspina się początkowo zboczami doliny, a po przesiadce na Kleine Scheidegg wjeżdża skalnego tunelu. Tunelem wewnątrz Eigeru jedzie się na przełęcz, po drodze oglądając dwie stacje pośrednie – jedną w ścianie Eigeru, drugą wyżej na lodowcu. Stacja końcowa, Jungfraujoch to, jak zwykle w takich wypadkach, królestwo komercji – szybko przemierzamy kazamaty i wydostajemy się na lodowiec. Słońce wszędzie, widoki nieprawdopodobne. Krótkie przeszpejenie i przypomnienie reguł i podchodzimy pod grańkę wejściową opadającą z Mnicha. Wejście na szczyt jest założone jako „ekstra” – nie mamy właściwej aklimatyzacji, do tego po nocy w podróży i szybkim przemieszczeniu się z wysokości 800 m n.p.m. (Lauterbrunnen) na 3464 (Jungfraujoch)  możemy oczekiwać dużego spadku siły. Większa część ekipy decyduje się spróbować i w kilka zespołów ruszamy na szczyt. Sam długo walczę z chęcią wzięcia nart, warunki wyglądają dobrze, ale trochę sobie nie ufam. Wreszcie decyduję o zostawieniu nart – idąc do góry kilkakrotnie pluję sobie w brodę, że jestem taki płochliwy. Grań na szczyt jest łatwa, trochę podejścia po kamieniach, potem taki śnieżny grzbiet, miejscami kilka skałek, ale z mikrymi trudnościami, a na samym końcu ostra grań śnieżna. Jedyną realną trudnością jest ruch – góra znajduje się niedaleko górnej stacji kolejki i ludzi tu tyle co w południe na Marszałkowskiej. Ze szczytu (4107 m n.p.m.) widok na całą okolicę, na horyzoncie przegląd Alp. Do góry, na szczyt szło nam się rewelacyjnie, w dół jest gorzej, zaczyna trochę dopadać nas brak aklimatyzacji.  Andrzej, idący zaraz przede mną, powtarza: „Kubuś, ja cię proszę uważaj na tych skałkach”. Niedaleko zejściowych piargów siadam sobie na chwilę, by cyknąć parę fotek i ogólnie się odprężyć. Kołomnie dwie dziewczyny „pasają” na sznurku chłopaka – całkiem bez sensu, wszyscy rozwiązują się wyżej, stok w tym miejscu jest zupełnie łatwy. Okazuje się, że chłopakowi siadła nieco psycha – wyżej poleciał kawałek. No cóż, c’est la vie i realia „dorosłych” gór. Nasi docierają na dół bez żadnych przygód, ale tak naprawdę to pokazaliśmy dokładnie „jak się nie powinno robić”. Spod grańki, gdzie zostawiliśmy graty, krótkim trawersem docieramy do Mönchsjochhütte. Schronisko śmieszne, przyklejone na platformie do skały, ludzi tłumy – od kolejki wiedzie spacerowa „cesta”.

W schronisku zamierzamy zostać dwa dni, świtem bladym, po śniadaniu ruszamy w kierunku Jungfrau. Nie wszyscy są szczęśliwi – szwajcarskie pojęcie śniadania nieco różni się  od naszego, kolega próbujący interweniować u chatara, że kawałek sera wielkości palca jest stanowczo za mały jak na jego potrzeby dowiedział się, iż to jest porcja na pięć osób. Barbarzyńcy. Mimo wszystko w doskonałych humorach zjeżdżamy poniżej stacji kolejki do ramienia Rottalhornu, którym, na fokach, docieramy do Rottalsattel. Tam gros wizytantów robi ski-depo zostawiając narty. Większość z naszych także zostawia deski, mnie też opadają wątpliwości, dopiero miny kolegów, których poprzedni dzień namawiałem na zjazd na nartach przekonują mnie do zabrania ich ze sobą. W końcu z nartami na górę dociera 5 osób. Coś się na tym wyjeździe odznaczam jakąś niestałością napalenia…. Z miejsca depozytu, przez szczelinę brzeżną, wychodzimy na grań, którą po skraju zapraszających wręcz do zjazdu pól śnieżnych tupiemy na szczyt. Niestety na samym szczycie Jungfrau (4158 m n.p.m.) brak śniegu, wystają skały. Zjazd zaczynamy więc jakieś 20 m poniżej wierzchołka. Sam zjazd nietrudny technicznie tylko „psychiczny” – jest francowacie twardo, nachylenie co prawda jakieś czterdzieści, czterdzieści kilka stopni, ale za to pola śnieżne po których jedziemy są praktycznie na całej długości podcięte – tylko fragment po grani wyprowadza na przełęcz. Jakakolwiek gleba skończy się jazdą po śniegu i efektownym lotem, zapewne kończącym karierę - nie tylko narciarską - ewentualnego lotnika. Dość się pilnując dojeżdżamy do depozytu, po drodze skacząc przez szczelinę. Jechaliśmy w 3-osobowym zespole, wszyscy z Rabki, i teraz już z przełęczy obserwujemy pozostałą narciarską dwójkę szykującą się do zjazdu. Ten drugi zespół reprezentuje prawie przeciwne końce Polski: Karkonosze i Krynicę. Z przełęczy zjeżdżamy nieco inną drogą niż podejściowa – kuluarkiem pomiędzy serakami wprost do kotła poniżej Rottalsattel na lodowiec Jungfraufirn. Stamtąd już na fokach maszerujemy do schroniska. Tam mały „zonk” - chatar pomstuje, że zużywamy za dużo wody (jak można zużyć za dużo wody myjąc tylko zęby?) i żąda ekstra opłaty. Uiszczamy posłusznie, ale chyba nie będziemy za nim tęsknić.

Rankiem, zbieramy się pod schroniskiem, niestety już na ciężko – w planie mamy przebazowanie do Konkordiahütten. Zjeżdżamy kawałek lodowcem Ewigschneefäld, potem podchodzimy na grzbiet oddzielający Ewigschneefäld od Jungfraufirn. Na grzbiecie zostawiamy plecaki i włazimy na Trugberg (3880m n.p.m.). Górka fajna, ale znów twardo. Szybko powrót do plecaków, a potem w dół na Jungfraufirn, a nim do słynnego połączenia lodowców Jungfraufirn, Ewigschneefäld, Grosser Aletschfirn i Grüneggfirm zwanego Konkordiaplatz. Od tego miejsca połączone lodowce opadają prawdziwą 16-kilometrową rzeką lodu Grosser Aletschgletscher.  Przed nami majestatyczna panorama Aletschornu, a my kierujemy się pod występ skalny, na którym zbudowano schronisko Konkordiahütten. Kiedy je budowano, stało na poziomie lodowca, niestety w ciągu 150 lat jego poziom obniżył się o 100 metrów. Narty zostawia się w skałach u podnóża występu, a samemu systemem drabin wspina się do schroniska. Koszmar. W Konkordii również zostaniemy dwa dni. Chatar znacznie sympatyczniejszy, na dzień dobry uświadamia mnie, że pozyskuje wodę z okolicznego śniegu topniejącego na skałach. Prosi z rozbrajającą szczerością: „Powiedz kolegom żeby nie sikali po okolicy, bo jutro mogą to mieć w zupie…”

Kolejny dzień to wycieczka na Grosse Grünhorn. Wybieramy wariant prowadzący wzdłuż obrywów lodowca Ewigschneefäld na przełęcz pomiędzy Grünegghorn a Grose Grünhorn. Z przełęczy widać w dole następne schronisko, które mamy odwiedzić  - Finsteraarhorhhütten. Nieco powyżej przełęczy koledzy robią depozyt  - na szczyt prowadzi skalna grań. Ja wiedziony awersją do wyłażenia na góry, z których się nie da zjechać na nartach, podchodzę jak tylko daleko sięga śnieg, a potem wraz z Aleksandrem i Rafałem zjeżdżamy z powrotem do schroniska. Drabiny, drabiny, cholerne drabiny…..

Rano ostatnie zejście po drabinach i ruszamy w stronę przełęczy Grünhornlücke. Plan jest na dziś lajtowy – wyjść na przełęcz, zjechać kawałek trawersując pod ścianami Wysnollen i wyjść narciarsko na jego szczyt. Potem zjazd na lodowiec Fieschergletscher pod zbocza Finsteraarhornu i podejście do Finsteraarhornhütten. Maszerujemy na przełęcz, co chwilę podziwiając rozpościerającą się za nami panoramę na Grosser Aletschfirn i przełęcz Lötschenlücke. Na grani tuż powyżej niej znajduje się podobno jedno z przyjemniejszych schronisk rejonu Hollandiahütte. Na przełęczy łapiemy „lenia”. Rafał z „Batmanem” drapią się na stoczek powyżej przełęczy żeby chociaż sto metrów zjechać na luzie. Grupowo dochodzimy do wniosku, że chyba dzisiejszy dzień jest zbyt piękny na długie włóczęgi. Zjeżdżamy pod schronisko, podchodzimy żlebem, żeby trafić na …. drabinę. Na szczęście dość krótką. W schronisku chyba najsympatyczniejsza atmosfera, chatar próbuje dociągnąć węża z miejsca gdzie zbiera się woda do schroniska. Coś mu nietęgo idzie, chłopaki wespół z „jamnikami” ruszają na odsiecz – w końcu wszelakie „flaszencugi” to dla jaskiniowców chleb powszedni, a jak mówi Alek, trzeba im kaganek oświaty zanieść. Większość pracy w ten sposób udaje się zrobić, ale na zakończenie brakuje kifora. Zaaferowany gospodarz znika. Po jakiejś godzinie do schronu przylatuje śmigłowiec przywożąc kifor i dwie skrzynki piwa. To się nazywa zaopatrzenie. „Luzujemy” się na tarasie – zapada decyzja, że podzielimy się na grupy: jedna pójdzie na Finsteraarhorn (4273 m n.p.m.), druga na zlekceważony dziś Wysnollen (3590 m n.p.m.). Spotkamy się w następnym schronisku Oberaarjochhütte.

To ostatni pełny dzień w górach. Wstajemy o barbarzyńskiej porze i wsuwamy śniadanie, którego rozmiar nadal wywołuje uczucie rozpaczy. Andrzej cały czas złorzeczy – w jego pokoju zalęgło się jakieś bydlę, które całą noc chrapało. Jeszcze w szarówce maszerujemy żlebem „z buta”, a powyżej na fokach. Podejście na Finsteraarhorn biegnie początkowo polami śnieżnymi nad schroniskiem, potem trzeba się przewinąć przez grzbiecik i następnie polami śnieżnymi na przełęcz Huigisattel (4088 m. n.p.m.). Stamtąd na szczyt biegnie skalista grań. Zgodnie z tradycją zjeżdżam z przełęczy, zdobycie szczytu pozostawiając bardziej wspinaczkowo nastawionym kolegom. Zjazd byłby fajny gdyby nie jego twardość – pola śnieżne są zmarznięte na beton, a że przeorane są setkami śladów, jazda po nich wyrywa plomby z zębów. Urządzam sobie miłe legowisko po nasłonecznionej stronie grzbieciku i obserwuję kolegów na Wysnollen. Nachodzą mnie jakieś takie refleksje, że jeszcze niedawno to za możliwość wejścia na taką górę dałbym się pokroić, a teraz jak się nie da zjechać, to mi się zwyczajnie nie chce. Starzeję się ?!?

Po jakimś czasie docierają do mnie koledzy szczęśliwi ze zdobycia szczytu. Też narzekają na plomby…, a myślałem, że już im słońce trochę rozmiękczyło stok. Teraz szybko schronisko, zabranie zdeponowanych gratów i pędzimy lodowcem Fieschergletscher wokół grzbietu Finsteraarrothorn na lodowiec Galmigletscher i dalej na północ lodowcem Studergletscher skąd na przełęcz Oberaarjoch. Nad nią znajduje się przylepione do skały schronisko Oberaarhütte. Znowu drabina… Tym razem najkrótsza, ale za to pionowa... Nasz ostatni nocleg wypada nam w najbardziej kameralnym i klimaciarskim schronie. Chyba to efekt znacznego oddalenia od najpopularniejszych rejonów w okolicy: Jungfraujoch i Konkordii. Z tarasiku rewelacyjny widok na okolice Monte Rosy, Matterhorn i Weisshorn.

Powrót do cywilizacji rozpoczynamy zjazdem po lodowcu Oberaargletscher do sztucznego jeziora Oberaarsee i jego lewym brzegiem aż do tamy. Stamtąd coś nas zaćmiło – zamiast  niewielkim podejściem po prawej stronie Triebtenegg w ślad za jakimś przewodnikiem IVBV trawersujemy jej zbocza po lewej, północnej stronie. Latem tamtędy idzie droga, teraz dokładnie zawiana. Niestety śnieg twardy, a strome zbocze opada gdzieś daleko w dół do kolejnego jeziora. Zgodnie stwierdzamy, że to chyba najtrudniejszy moment. Na całe szczęście trawers jest krótki i w okolicy jeziora Triebtenseewli łączymy się z zalecaną i do tego zaznaczoną na mapie trasą. Jeszcze tylko krótkie podejście i zjazd na Grimsellpass. W lecie podobno tu można przejechać samochodem, teraz jedziemy kawałek po drodze, a od Grimsel Hospiz z buta aż do tamy na Räterichsbodensee, gdzie zaczyna się normalna, przejezdna droga. Największą radość budzi strumień – można wreszcie coś sobie umyć…. Po niedługim oczekiwaniu przyjeżdża pierwszy z naszych samochodów – prowadzi go kolega „jamnik”, który niestety musiał zejść w doliny po dwóch dniach. On zabierze kierowców którzy przyjadą pozostałymi samochodami. Niestety to już powrót do domu…

 


 

Informacje praktyczne

Kolejka na Jungfraujoch: http://www.jungfraubahn.ch/

Mapy:

Polecam szwajcarskie mapy skiturowe Swisstopo, w skali 1:50000.

- 264S Jungfrau – praktycznie cała wędrówka

- 265S Nufenenpass – ostatnie 1.5 dnia

Przewodniki:

Opisana trasa w większości opisana jest w przewodniku Billa O’Connora Alpine Ski Mountaineering – Volume 2: Central and Eastern Alps. Prezentowany wariant składa się z kompozycji kilku etapów pochodzących z kilkudniowych wycieczek po Alpach Berneńskich. Jedynie fragment od Oberaarjochhutte nie jest w nim opisany. Ostatnio pojawiło się polskie tłumaczenie przewodnika.

 

Galeria zdjęć z wyjazdu w kwietniu 2007

Zdjęcia z wyjazdu mozna zobaczyć w galerii: Alpy:Alpy Berneńskie