Artykuł ukazał się w numerze 2/2010 magazynu "Poza Trasą"

Jeżeli, drogi czytelniku, czytałeś opublikowane w poprzednim numerze wspomnienia z Alp Berneńskich to być może pamiętasz, że co roku staramy się w GOPR zorganizować obóz skiturowy dla ratowników naszej organizacji. Zawsze pewnym problemem jest wymyślenie sensownej lokalizacji – jakoś tak się złożyło, że zostałem etatowym „wymyślaczem” tychże. Któregoś dnia wędrówki przez wspomniane Alpy Berneńskie, gdy siedzieliśmy na tarasie Konkordia-huette, padło tradycyjne pytanie: „Co robimy za rok?”. Poczuwszy się wywołany do tablicy i niewiele myśląc wypaliłem: „A może za koło polarne? Wyobraźcie sobie góry, które mają po 2000 m n.p.m, gdzie przewyższenia dochodzą do 1.5 kilometra, a czasem do najbliższego miasta jest i 200 km.

Szczerze mówiąc to od mojego poprzedniego pobytu w Laponii, myślałem o tym by tam wrócić. Specyfika tamtejszych gór mnie urzekła – wizualnie wyglądają na małe kopki: dookoła jest płasko i nagle wyrastają wzniesienia, najczęściej kopulaste, miejscami popodcinane. Mimo takiego delikatnego wyglądu, niezbyt imponującej wysokości (do 2100 m n.p.m.) oferują przewyższenia w zjeździe dochodzące do 1500 m. Stoki do jazdy są rewelacyjne – długie, o nachyleniu około 30 stopni, najczęściej szerokie. Mnie osobiście również zafascynowała dzikość – czasem do gór wędrujesz ponad 20 km od najbliższej, pięciodomowej miejscowości – wydaje mi się, że to jedne z ostatnich naprawdę dzikich rejonów Europy. Opowiadając kolegom o Laponii (byłem jakiś czas wcześniej w niestety bardzo popularnym rejonie Kebnekaise) szczególnie zachwalałem Akkę. Nie byłem tam, ale gdy wracałem z Kebnekaise, na dworcu kolejowym w Goeteborgu, kupiłem szwedzkie freerajdowe czasopismo „Brant” w którym znalazłem duży artykuł o zjazdach z tej góry.

 

Akka to dość rozległy masyw przypominający symbol Euro, a skierowanej otwartą częścią w stronę jeziora Akkajavri. Masyw ma kilka szczytów poprzedzielanych dolinami i lodowcami - najwyższym szczytem jest Stortoppen 2015 m n.p.m. i z niego przy dobrych warunkach można wykonać zjazd o największej w Szwecji deniwelacji - prawie 1550 metrów. Pozostałe ważne szczyty to Borgtoppen, Dubbeltoppen i Västtopparna. Do wewnątrz masywu prowadzą wyloty 3 dolin, głownie od strony północnej i wschodniej, natomiast z pozostałych stron, nad okalającym płaskim terenem, wznoszą się strome zbocza. Ciekawą drogą dostania się do wnętrza głównej części masywu jest wąski i niesamowity wąwóz potoku Niramtjåkkå. W dolinach pod szczytami możemy znaleźć lodowce, zaczynające się już na wysokości około 1100 m n.p.m. Masyw wygląda jakby był specjalnie zaprojektowany w celach skiturowo - freerajdowych - oprócz kilku znanych tras proponowanych w przewodnikach, to przy dobrych warunkach śniegowych otwierają się szerokie możliwości innych wariantów i całych tras prowadzących przykładowo po zewnętrznych zboczach masywu. Jedynym problemem może być wtedy długi powrót do bazy - ale zawsze można podejść z namiotem i rozbić się gdzieś w planowanym rejonie eksploracji. Niestety masyw słynie również z wiatrów i kapryśnej pogody - coś jak nasza Babia Góra. Najlepszym punktem wypadowym są chatki Akkastugorna, należące do szwedzkiej organizacji turystycznej STF, w których można zorganizować bazę. Położone są nad zatoką jeziora Akkajavri około 4 kilometrów od stóp masywu.

 

Jednym z większych problemów logistycznych w tym przypadku jest dojazd. Wybraliśmy wariant samochodowo – promowy (w mniejszym zespole być może sensowne jest dolot jednymi z tanich linii do Sztokholmu, a potem dojazd do Kiruny czy Gällivare pociągiem, a dalej autobusem). W pewien marcowy czwartek, bladym świtem, wyruszyliśmy z różnych punktów do Gdańska gdzie, można powiedzieć, zorganizowany był zlot gwiaździsty. Na przystani spotkały się dwie osobowe Skody, bus, audi kolegów jaskiniowców, a ekipa z Karkonoszy dotarła pociągiem. Zaokrętowaliśmy się około 5 po południu i rozpoczęliśmy morski etap podróży trwający 19 godzin, do południa następnego dnia. Gdy nasze 4 samochody zjechały na ląd w Nynäshamn musieliśmy urządzić lekki przepak - na prom poprzestawialiśmy się tak, by w każdym samochodzie było po 5 osób i zdjęliśmy trumnę z busa (to wynik cen biletów uzależnionych od liczby osób w samochodzie i jego rozmiarów). W trasie mieliśmy jechać z nieco innym rozkładem – w busie 8 osób, a w osobowych po 4. Tradycyjnie dołączyła do nas 4 osobowa ekipa grotołazów – skiturowców z zaprzyjaźnionego klubu. Prawie u celu, w Gällivare, czekał na nas kolega, który przyleciał samolotem.

 

Przepakowanie polegające głównie na ściskaniu, dobijaniu i innych metodach kompresji ludzi i sprzętu zostało zwieńczone sukcesem i ruszyliśmy w drogę. Przed nami około 1400 kilometrów drogi, początkowo w górę wybrzeżem Zatoki Botnickiej, a potem w głąb interioru. Gdy ruszaliśmy, okolice Sztokholmu były zielone, ale późnym wieczorem pojawił się śnieg, a w ciągu nocy odległości pomiędzy miastami czy osadami stawały się coraz większe. Im dalej na północ tym robiło się też coraz zimniej, gdy rankiem odbieraliśmy Andrzeja z Gällivare było już -14 stopni. Jak się później okazało wszyscy śledzili notowania temperatury przez poprzednie 2-3 tygodnie – porankami było zwykle tak -20 do -30.

Po kolejnej porcji ściskania i kompresji udało się Andrzeja gdzieś wetknąć (jego cały ciężki sprzęt jechał z nami od początku) i ruszyliśmy w ostatni samochodowy etap. Jakieś 40 – 50 kilometrów od Gällivare zjechaliśmy z głównej drogi, by jej boczną odnogą dojechać do pobliskiej stacji turystycznej Ritsem, położonej w górach Stora Sjöfallet nad jeziorem Akkajavri praktycznie naprzeciwko interesującej nas chatki. Od razu ujawnia się nieco inne pojmowanie odległości: hasło ”pobliskiej” pochodzi z którejś publikacji które czytałem w czasie planowania wycieczki, a tymczasem tej bocznej drogi jest „tylko”152 km, a więc w sumie od najbliższego większego miasta (Gällivare) zaledwie 200 km. Ten odcinek jest świetnym wprowadzeniem w charakter lapońskich gór: zaczyna się na płaskim terenie porośniętym laskiem, by po kilkudziesięciu kilometrach zacząć wprowadzać nas w góry, początkowo małe potem coraz większe. W pewny momencie góry są wszędzie, wyglądają na duże i niedostępne, lasu dawno nie ma, jednakże po zerknięciu na mapę okazuje się, że mają około 1000 m. n.p.m. czyli tak jak nasze zalesione „pagóry”

30 km przed Ritsem, podczas któregoś z kolejnych zjazdów nad jezioro wyłania się nasza bohaterka – Akka. Nie wygląda jakoś specjalnie, ale rozległe białe zbocza wywołują uśmiech. Wreszcie około 10 rano docieramy do Ritsem – stacji turystycznej szwedzkiej organizacji STF. W stacji schronisko, kemping, parking i mały sklepik. Można też wziąć prysznic. Tu zostawiamy samochody i dalej wędrujemy pieszo. Ponieważ przed nami około 11 kilometrów do chatki, praktycznie w całości po płaskim, zamarzniętym jeziorze większość z nas postanowiła ułatwić sobie transport. Ładujemy towar na plastikowe saneczki z supermarketów, dwie osoby mają „profesjonalne” pulki. Zapobiegliwie pożyczyłem takowe przed wyjazdem i teraz ładuję towar mój, Andrzeja i mojej żony Marty, która dołączyła do naszej wycieczki mając pełnić funkcję tłumacza (Szwedzi praktycznie zawsze mówią po angielsku ale czasem na północy zdarza się, że tubylcy mówią po szwedzku i w Sami, rdzennym języku Lapończyków). Kawalkadą schodzimy na jezioro mijając zaparkowane statki – jezioro ma sztucznie podwyższony poziom, który na czas zimy jest obniżany. Do przejścia mamy jakieś 11 kilometrów, praktycznie w poprzek, a samo jezioro ma jakieś 80 kilometrów długości. Po jego powierzchni wyznakowanych jest kilka tras dla skuterów i pieszych i w tych rejonach grubość lodu jest sprawdzana. W rejonach zwiększonego ruchu oznaczone są również obszary, gdzie lód jest cienki i niebezpieczny (np. ze względu na znajdujące się w dnie źródła). Ruch turystyczny jest dość duży: skutery (poza parkami narodowymi, gdzie wjazd mają tylko Lapończycy pasący renifery), narciarze, psie zaprzęgi. Co ciekawe ruch skupia się głównie na jeziorach i dolinami, na Akkce w sezonie bywa maksymalnie kilkanaście osób.

Wędrówka po jeziorze dłuży się maksymalnie – niby tylko 11 kilometrów, ale brak jakichkolwiek punktów orientacyjnych powoduje wrażenie, ze stoimy w miejscu (w czasie mgły bez kompasu lub GPS’a mogą być niezłe jaja gdy zgubi się wypalikowany szlak).

Podczas wędrówki przez lód, Akka zaczęła rosnąć, nabierając coraz bardziej majestatycznego wyrazu, podobnie zaczęła rosnąć temperatura, a i niebo zaciągnęło się chmurami. Wyglądało na to, że dotarliśmy za koło polarne po to, by się załapać na załamanie pogody i odwilż…

W końcu dotarliśmy do naszego „hotelu” – chatki. Chatka to właściwie taki mały kompleks: dwa domki mieszkalne, drewutnia i magazyn, kibelek oraz ważny dla panów kijek, oznaczający miejsce do sikania. Wodę pobiera się z przerębla kilkadziesiąt metrów dalej. Dostaliśmy we władanie domek mający dwa duże (12 osobowe) pokoje i jeden mały. W dużych pokojach „kozy” do ogrzewania, kuchenka gazowa i kompletny zestaw utensyliów do gotowania. Akkastugorna są własnością STF, nocleg jest płatny, a chatki pilnuje niedźwiedziowaty Szwed imieniem Björn, który witając się z nami i objaśniając zasady, których powinniśmy przestrzegać, oznajmił, że jego imię oznacza „niedźwiedź” i z nieskrywaną radością dodał, że dwa właśnie śpią niedaleko: samiec na zboczach Majtoppen, a samica powyżej chatki, na Puolnotjåkkå. Ceny noclegów kształtują się na poziomie 100 zł, nie działają zniżki organizacji alpejskich, ale za to działa zniżka Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych.

Po rozparcelowaniu większości gratów i delikatnej przekąsce Shrek ze Sławkiem ruszają na górkę znajdującą się za plecami chatki: Puolnotjåkkå. Reszcie nie bardzo chce się ruszać (w końcu jest sobota w południe, a podróż zaczęliśmy w czwartek rano), ale po jakimś czasie wyrzuty sumienia wyganiają mnie i Andrzeja. Wychodzimy nieco powyżej brzozowych lasków pokrywających górę i zjeżdżamy do chatki. Wieczór zszedł tradycyjnie na omówieniu planów, rejonu oraz przypomnieniu zasad planowania wycieczek skiturowych. Oprócz takiego ogólnego „otrzaskania” z innym niż w Polsce terenem, nasze obozy mają nauczyć dodatkowych umiejętności, a jedną z nich jest właśnie planowanie wycieczek. W związku z tym codziennie inna ekipa planuje trasę na kolejny dzień, a następnie prowadzi grupę.

Niestety podejrzenia o załamaniu pogody potwierdziły się: rankiem następnego dnia wiało, a chmury stanęły na wysokości około 1000 m. Wybieraliśmy się na Majtoppen, jeden z niższych (1628m n.p.m.) i łatwiejszych szczytów w rejonie, stanowiący coś w rodzaju strażnika nad doliną prowadzącą dalej w głąb masywu. Wyjście zaczynało się od typowy rytuałów: omówienia trasy, wyznaczenia pilnującego końca grupy „zamka” i sprawdzenia lawinowych „pipsów”. Podejście do stóp góry okazało się najmniej przyjemnym elementem - początkowo po jeziorze, a potem przedzierając się przez lasek rachitycznych brzózek. Powyżej lasu zrobiło się przyjemnie, ale wkrótce weszliśmy w chmury, szczyt dodatkowo przywitał nas solidnym wiatrem. Zjazd na nartach ze szczytu wynagrodził nam braki w widokach, a przejazd przez laski dostarczył dobrej porcji adrenaliny. Tego dnia wieczorem odbyły się też zajęcia z zagadnień związanych z lawinami i określaniem zagrożenia. Wykorzystywaliśmy do nich Szwajcarsko - Francuski pomysł „Nivotest” będący rodzajem ściągi - jej wykorzystanie polega na odpowiedzi na 30 pytań dotyczących śniegu, warunków, pogody, trasy, uczestników. Każde pytanie ma swoje punkty, a pozytywna odpowiedź niesie za sobą przekręcenie specjalnej tarczy o liczbę działek zgodną z punktacją. Jako wynik otrzymujemy jedną z trzech buziek: uśmiechniętą (warunki w miarę OK), zastanawiającą się (warunki podejrzane, należy zebrać więcej informacji) i buźkę smutną (warunki zdecydowanie złe, być może należy zmienić trasę wędrówki). Oczywiście taki wynik jest tylko podpowiedzią. Ten dzień pozwolił także zweryfikować część informacji potrzebnych do szacowania ryzyka lawinowego - niestety okazało się, że śnieg nie jest super stabilny, miejscami znajdują się „poduchy” nawianego śniegu, a gwałtowne ocieplenie (było w okolicach 0) też nie nastrajało optymistycznie.

Kolejny poranek przywitał nas bardzo podobnymi warunkami, północ dodała małą atrakcję – okresami siąpił lekki deszczyk. Kompletna paranoja – wszyscy przygotowywali się na mrozy, które podobno zwykle jeszcze o tej porze panują, a tu taki numer…. Pomimo tych przeciwności ruszyliśmy z zamiarem zdobycia szczytu Västtoparna. Szczyt znajduje się w zachodniej części masywu i niestety, aby do niego dotrzeć, należy obejść spory kawałek, po drodze pokonując solidną rzekę po wiszącym moście. Niestety zamiar się nie powiódł – wycofaliśmy się z wysokości około 1400 m n.p.m., będąc w kotle podszczytowym. Złożyło się na to kilka czynników: po pierwsze złe oszacowanie czasu dojścia pod wylot doliny, którą mieliśmy podejść pod właściwy szczyt, po drugie złe warunki śniegowe - podczas podchodzenia pod wylot doliny, na słabo nachylonych zboczach zaobserwowaliśmy poduchy wyjątkowo niestabilnego nawianego śniegu. Na te dwa czynniki nałożył się brak widoczności - znowu weszliśmy w mgłę. Tutaj taka mała dygresja: korzystając z GPS'a nie mielibyśmy praktycznie żadnych problemów z odnalezieniem właściwej drogi na szczyt. Jednakże jedną z podstawowych zasad poruszania się w terenie zagrożonym jest wiedza o tym, co znajduje się zarówno pod jak i nad nami. Niestety dostępna mapa w skali 1:100 000 pozwalała oszacować średnie nachylenie stoku na jakieś 25 - 30 stopni natomiast nie dawała żadnych informacji na temat lokalnych szczegółów. Teren po którym się poruszaliśmy miał nachylenie 28 stopni, a jak wynikało za mapy wyżej nieco się stawiał. Poruszanie się po stokach o nachyleniu powyżej 30 stopni (na północy, ze względów klimatycznych przyjmuje się nawet 25 stopni) zawsze wymaga oceny ryzyka, a my byliśmy pozbawieni podstawowej informacji: na co zaraz wejdę, co jest bezpośrednio nade mną. Dodatkowo zaobserwowane wcześniej poduchy wskazywały, że na stokach zawietrznych odłożone mogą być duże ilości słabo związanego śniegu. Ponieważ byliśmy dość dużą grupą zdecydowaliśmy się na odwrót – mały, sprawny zespół, zachowując zasady bezpieczeństwa, mógłby pozwolić sobie na podjęcie ryzyka.

Trzeci dzień działalności górskiej miał być dniem odpoczynkowym – podzieliliśmy się na kilka grup. Trzon ekipy miał wyjść i zjechać z pobliskiej Puolnotjåkkå, część udała się zwiedzać pobliską lapońską wioskę (zamieszkałą tylko latem), a szybki zespół Beskidzko – Karkonoski wybierał się na Borgtoppen – jeden z centralnych szczytów masywu. Najhonorniejsze zadanie postawili sobie koledzy z Krynicy- naprzeciwko naszej chatki, na zboczach Majtoppen wypatrzyli solidny lodospad. Jego ogląd z nieco bliższej odległości poprzedniego dnia potwierdził ich podejrzenia i zdecydowali się na próbę załojenia. Początek dnia był całkiem sympatyczny i w miarę pogodny. Niestety już niewiele powyżej lasków na Puolnotjåkkå zamgliło się i zaczęło wiać. Szczyt przywitał nas prawdziwie północnym wiatrem (ok. 90 km/h). Do tego górna część zjazdu była „selekcją” – szreń, szreń i jeszcze raz szreń. Zespół z Borgtoppen zdobył go w całkowitej mgle (a przynajmniej mając nadzieję, że to co zdobyli to był Borgtoppen). Koledzy z lodospadu zakończyli wspinaczkę około 7 wieczorem, a do chaty dotarli dopiero o 10. Nieco nie doszacowali lodospadu – okazało się, że miał około 300 metrów wysokości, z czego 2/3 przebiegało w bardzo stromym lodzie. Jak powiedział nam zaaferowany gospodarz, prawdopodobnie było to pierwsze jego przejście. Chłopaki zaliczyli dodatkową atrakcję - w miejscu gdzie pod lodospadem zostawiali graty widoczne były świeże ślady misia....

Po południu Marta z Andrzejem postanowili popróbować jazdy na nartach naszego gospodarza,  Björna. Ich widok spowodowałby zapewne atak serca u wszystkich zwolenników krótkich taliowanych nart - miały 270cm...

Na środę zaplanowaliśmy wejście na najwyższy szczyt masywu. Na szczyt prowadzą generalnie dwie drogi: granią wschodnią i zachodnią. Zachodnia wymaga podejścia lodowcem pod krótki, ale stromy stok opadający z przełęczy, od której wędruje się granią na szczyt. Wschodnia prowadzi przez przedszczyt Förtoppen, skąd ciągnie się blisko 2.5 kilometrowa grań. Ze względu na warunki śniegowe nie było szans na zjazd ze szczytu (najpiękniejszy prowadzi kuluarem opadającym ze szczerby w zachodniej grani) zdecydowaliśmy się na wschodnią grań: wyjście na Förtoppen i zjazd stamtąd. Nie mieliśmy wykonać zjazdu o największej deniwelacji w Szwecji, ale pozostałe 1400 m różnicy poziomów (szczyt ma 1916 m n.p.m.) brzmiało interesująco.

Tradycyjnie, rano Akka tonęła w chmurach, dzień sprawił nam jednak niespodziankę - gdy weszliśmy do wnętrza masywu, zaczęło się przecierać, a na sam szczyt weszliśmy w pięknym słońcu i wspaniałej widoczności. Nareszcie mogliśmy się napawać widokami i odczuć wielkość Akki – dookoła, po horyzont rozciągają się góry, ale największe wrażenie robi różnica wysokości pomiędzy jeziorem, widocznymi z góry chatkami, a szczytem.

Aż trudno uwierzyć, że szczyt na którym staliśmy ma zaledwie 1900 metrów. Tylko rozciągające się na południu góry Sarek były lekko zamglone. Zjazd z Förtoppen to coś wspaniałego - szerokie pola prowadzące do wąwozu potoku Niramtjåkkå – niestety dalej, jak co dzień: brzozowy lasek…

Ostatni dzień naszej działalności górskiej zaczął się od bardzo mocnego wiatru. Poprzednio nawet jak wiało w górach to w okolicach chatki było cicho, a tego dnia z trudem można było otworzyć drzwi. Gdy świtem bladym pierwsze osoby zaczęły się budzić szybko zweryfikowały plany: godzina wyjścia została przesunięta na później i zmieniliśmy zamiar - zamiast zdobywać Dubbeltoppen postanowiliśmy zwiedzić wspomniany już wąwóz potoku Niramtjåkkå wędrując po nim od jego wylotu. Wąwóz jest ciekawy, pełen lodospadów i nawisów nad ścieżka, a miejscami quasi-wspinaczkowych prożków. U jego wylotu znajdują się wielokilometrowe pola otoczaków, zapewne naniesionych przez wodę wypływającą spod lodowca.

Popołudnie spędziliśmy na spontanicznie zorganizowanej imprezie: kilku kolegów zostało na ten dzień w chatce, a dowiedziawszy się, że w jednym z samochodów została zapomniana 5 litrowa puszka piwa urządzili wypad po nią. Gospodarz Björn zaproponował poczęstunek tradycyjnym daniem Lapońskim - czymś w rodzaju kaszanki z renifera robionej jednak na bazie mąki zmieszanej z krwią, bez grama soli w dodatku. Generalnie nie zostaliśmy fanami potrawy, jedynie Alek wcinał aż mu się uszy trzęsły. W trakcie przygotowań do konsumpcji okazało się, że praktycznie wszyscy mają jakieś „zaskórniaki” w wersji pitnej lub jedzeniowej, a do tego dwóch kolegów ma urodziny. Narzuciliśmy Szwedom polski model integracji i zacieśnialiśmy kontakty Polsko – Szwedzkie. Björnowi najbardziej do serca przypadła polska konserwa.

W piątek rozpoczęliśmy powrót - z chatki wymaszerowaliśmy około 7 rano, po jakichś 2.5 godzinach dotarliśmy do Ritsem. O dziwo tym razem droga się tak nie dłużyła. W Ritsem gremialnie rzuciliśmy się pod prysznic (gorący!!!). Po przebraniu się i hermetycznym zapakowaniu używanych wcześniej ciuchów ruszyliśmy w powrotną drogę. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Jokkmokk – stolicy kulturalnej Lapończyków – zostawiając Andrzeja który samolot miał dwa dni później. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kole polarnym, a w sumie czekało nas blisko 2000 km po Szwecji (do Trelleborga, skąd płynęliśmy promem do Rostocku) a potem koło 1000 po Niemczech i Polsce do domu. W niedzielę przed południem cała ekipa zmotoryzowana dotarła do domów rozrzuconych po całej południowej Polsce: od Karkonoszy po Bieszczady.